"Siema"
Początek..
Nigdy wcześniej nie miałem okazji prowadzić bloga, jednak teraz postanowiłem stworzyć coś jakby na
wzór pamiętnika – długo się za to zabierałem, jednak wcześniej nie było
na to kompletnie czasu. Szkoda, ponieważ wieeeele, naprawdę wieeele ważnych detali mogło
uciec, jednak teraz chwila skupienia i „mała” retrospekcja…
Wszystko zaczęło się w 1 lipca 2014 roku, Martyna uskarżała
się na dziwny ból ręki, dziwne mrowienie, cierpnięcie prawej ręki – skoro było
tak od rana to wytłumaczyliśmy sobie to tym, że pewnie źle spała i tak już zostało.
Stan nie poprawiał się do wieczora, kurczę, długo jakoś to
trwa, że ręka jest cały czas ścierpnięta – pomyślałem. Wieczorem postanowiliśmy,
że jeśli rano znów się obudzi z takim uczuciem to pójdzie do lekarza i weźmie
L4.
Rano stan ręki nie poprawił się, w dalszym ciągu występowało
to dziwne uczucie którego wcześniej nie miała. Decyzja mogła być tylko jedna –
pilnie do lekarza jak tylko zacznie przyjmować, ja zgłaszam w pracy chorobowe,
a Martyna zostaje jeszcze w łóżku.
Lekarz rodzinny oczywiście wystawił chorobowe, jednak
zasugerował wyjazd do szpitala w Jarosławiu celem wykonania dokładniejszych
badań i sprawdzenia co to dzieje się z tą ręką, bo faktycznie dziwnie to
wygląda – wystawiła skierowanie na oddział neurologii celem głębszej diagnostyki
niż ta którą ona mogłaby wykonać w przechodni.
Dostałem telefon od Martyny, to dokładnie pamiętam –
dostałam skierowanie do szpitala w Jarosławiu usłyszałem w telefonie…fajnie,
sprawdzą co się dzieje, ale kurczę…dlaczego szpital w Jarosławiu? W moich oczach
jawił się on jako…hmm…nie dokończę...
Skończyłem szybciej prace, przydzwoniłem żeby Martyna była gotowa jak przyjadę i od razu polecimy na ten Jarosław.
Skończyłem szybciej prace, przydzwoniłem żeby Martyna była gotowa jak przyjadę i od razu polecimy na ten Jarosław.
Przyjechaliśmy około godziny 14 do Jarosławia, oczywiście
cała długa, żmudna i jakże denerwująca procedura przyjęcia –
izba-oddział-oddział-izba, a tu założyć historie choroby, tu zorganizować
miejsce na oddziale itp., itd. – gdy wydaje się, że już wszystko jest ogarnięte
siadamy pod pokojem lekarzy i czekamy…godzinę czasu jak ktoś nas przyjmie –
godzina się ciągnęła, a Martyna opierając się o ścianę wyglądała już na
zdecydowanie znudzoną i zmęczona całą sytuacją bo od przyjazdu to w sumie
pewnie z 40 minut trwała cała procedura przyjęcia i tu jeszcze tyle czasu
trzeba czekać, ale dobra, mniejsza już o to – Pani Doktor przyjęła w końcu Martynę,
przebadała i wysłała do sali nr 104.
Przenieśliśmy rzeczy, rozpakowaliśmy się całkiem
nieświadomie niezdający sobie sprawy z tego, jak skończy się dla nas ten dzień.
Pamiętam jak przyszła do nas pielęgniarka zapowiadając się, że za chwilkę
przyjdzie zebrać wywiad od Martyny, no i znów czekanie, czas się dłuży, z
resztą – w szpitalu przecież nigdy szybko nie leci więc nie wiem czy tu w ogóle
można mówić o dłużeniu się – no nic, idziemy się przejść, szybciej czas zleci.
Spacer okazał się być krótki bo Martyna wyglądała na
wyraźnie zmęczoną, chciała się położyć, na całe szczęście w tym czasie przyszła
wcześniej wspomniana pielęgniarka – podczas zbierania wywiadu Martyna sypała
takimi głupotami, że szok – na pytanie ile waży rzuciła 94kg, po czym zaczęła
szukać w głowie prawdziwej wagi, mocno stresując się przy tym. Pielęgniarka
podłapała temat i zapytała o podstawową rzecz – „Który dzisiaj jest?” i tu
pada…18 kwietnia po czym znów szukanie w głowie właściwej daty, jakby gdzieś
uleciała. Stałem obok łóżka, nogi mi się deczko ugięły i rozkmina – o co
chodzi?! Martyna w dalszym ciągu zmęczona, jednak fizjologia robi swoje – do
łazienki wstać trzeba i tu zaczął się problem – prawa noga coś jakby szurała?
Ok, jest w klapkach, ale czemu lewa noga nadąża? Do godziny 19 był jeszcze
tylko jeden spacer, bardzo zmęczony – noga która wcześniej szurała stała się
niczym ołowiana – ledwie zginająca się w kolanie.
Objawy typowe dla jakiś zmian mózgowych, jakieś
niedotlenienie? Nie wiedziałem w tym momencie niczego, wydało mi wszystko się
takie „DUŻE”, wyraźnie przerastające moją wiedzę którą chciałbym w tym momencie
posiadać...
Siedziałem w Martyną do 21 przyglądając się temu, jak
„więdnie”, nie mogłem już dłużej siedzieć tym bardziej, że były z nią jeszcze 3
inne kobiety w pokoju które najwyraźniej nie były pocieszone moją obecnością o
tej porze – w sumie zrozumiałe, ale ja w tym momencie nie myślałem o nikim
wokół jak tylko o Martynie i o tym co się dzieje. Była wyraźnie zmęczona,
osłabiona, wycieńczona, a jedyne co chciała to spać. Wyjeżdżając ze szpitala
dostałem od dyżurnego gwarancje, że nazajutrz zabiorą Martynę na sale bliżej dyżurki
lekarskiej co troszkę mnie uspokoiło.
Wracając zadzwoniłem do Michała żeby poinformować go o
Martynie – zdeklarował się, że przyjedzie rano/przed południem do siostry w
odwiedziny.
Pamiętam, że przed Michałem Martynę odwiedziła jeszcze moja
siostra, Monika. Dzwoniła mówiąc, że Martyna cały czas jakaś taka słaba i
ledwie mówi, wiedziałem, że Michał musi jak najszybciej przydzwonić do mnie z
Jarosławia i powiedzieć mi jak to jest, jakoś nie dopuszczałem myśli, że może
być coś nie tak, sam nie wiem…
Po telefonie Michała już długo się nie zastanawiałem,
zakończyłem szybciej prace, pojechałem po babcie która też chciała jechać i
zabraliśmy się do Jarosławia, najszybciej jak tylko się dało.
Nalegaliśmy na zabranie Martyny z tej sali i położenie Jej
pod ścisła opieką personelu który mógłby cały czas monitorować Jej stan
zdrowia, jednak sala przy dyżurce pielęgniarskiej była pełna, a osoby tam
leżące również potrzebowały tej pomocy. Lekarze zwlekali z przeniesieniem
Martyny na pododdział udarowy żeby nie nastraszyć Martyny, że wędruje do sali
gdzie umieralność oscyluje pewnie w okolicach 50% - w sumie racja, sala była
okropna, osoby tam leżące były w pełni uzależnione od osób trzecich, a wśród
nich miałaby leżeć Martyna? Nachodziłem lekarzy prosząc o informacje co może
być Martynie, co mówią badania, jakie są hipotezy – przeraziłem się – diagnozy
brane pod uwagę na samym początku były 3 – SM, glejak, wirusowe zapalenie
mózgu. Emocje brały górę nad rozsądkiem – wiedziałem, że nie mogę pokazać łez
Martynie która to nie była w formie, wyraźnie przestraszona tym co się wokół
Niej dzieje, a ja mam oczy zapłakane jak bóbr – zwaliłem na alergie, pyłki,
przecież jest lipiec, dużo rzeczy pyli, ciągłe przebywanie w klimatyzowanych
pomieszczeniach…
Pamiętam moment jak poszedłem do pielęgniarki prosząc ją na
bok i prosząc o jakieś leki na uspokojenie – wiedziałem, że bez nich nie dam
rady, o ile przy Martynie STARAŁEM się opanować i nie pokazywać ani grama
strachu, tak jak tylko wychodziłem z pokoju to pękałem. W końcu tabletki
zaczęły działać, stałem się ospały, ale opanowany – nigdy się chyba nie
odwdzięczę kobiecie która podała mi te tabletki, ba, mało tego – dała mi ich
cały zapas żebym wziął na noc i później doraźnie.
Pojechaliśmy do domu, zabrałem babcie, Michał pojechał do
Rzeszowa, a ja szybko zorganizowałem wolne na następny dzień żeby móc być od
rana przy Martynie. Przerażenie było olbrzymie, Martyna już nawet nie tyle co
nie mówiła to nawet do końca nie rozumiała co się do niej mówi, nie rozumiała poleceń,
nie reagowała na nic…
Następnego dnia pojechałem rano do tego szpitala, swoją
drogą – wydaje mi się, że biłem w tych dniach swoje rekordy prędkości na trasie
Lubaczów-Jarosław, nie myślałem o niczym innym jak tylko o tym, żeby pokonać tą
trasę i być już na miejscu.
Lekarze podjęli decyzje – przenosimy Martynę na ten pododdział
udarowy – popularniej zwany po prostu OIOMem. Nie liczyło się już to co Martyna
pomyśli, a to, aby…ratować Jej życie?
Myślę, że jest to właściwe określenie patrząc na pacjentkę która w
przeciągu raptem 1 dnia przestała mówić, rozumieć, ręka i noga stały się
spastyczne, wiadomo już było, że coś nie tak jest z lewą półkulą mózgu gdzie
znajdują się ośrodki mowy i odpowiadające za prawą stronę ciała.
Ciężko mi jest dokładnie
to wszystko opisać ze szczegółami, ponieważ w tych dniach byłem mocno
„skuty” tabletkami uspokajającymi i ogólnie wyjęty z życia przez te wydarzenia,
to wszystko działo się bardzo szybko i to jest chyba ten moment w którym muszę
odwołać to co wcześniej pisałem o czasie w szpitalu – gdy zdajemy sobie sprawę
jak jest on ważny, leci szybciej…
Lekarze robili jeden rezonans za drugim dogłębnie analizując
wszystkie szczegóły – już na samym początku porzucili diagnozę glejaka (uf!) i
mocno podważyli opcje stwardnienia rozsianego, skupili się na wirusowym
zapaleniu mózgu.
Został pobrany płyn mózgowo-rdzeniowy z kręgosłupa i wysłany
na szerszą ekspertyzę do Instytutu w Warszawie – jednak tu na wyniki posiewu trzeba
czekać ok 2 tygodni więc pozostało jedynie uzbroić się w cierpliwość i czekać,
ale oczywiście nie z założonymi rękami tylko podejmując działanie mające na
celu wyleczenie wszystkich możliwych chorób, czyli podano wszelkie możliwe
kroplówki (jeśli dobrze pamiętam 12 dziennie!), a szczególnie sterydy które
miały wzmocnić organizm.
Widać było po organizmie, że się wzmacnia, Martyna zaczynała
łapać kontakt z nami, mijały dni i widać było jak Martyna „wraca” do nas z
godziny na godzinę, mrugała oczami, wodziła wzrokiem. Wcześniej (jak to lekarze
określili) będąc w śpiączce mózgowej nie reagowała na czynniki zewnętrzne, w
sumie co tu dużo mówić – spała i spała…otwarcie oczu na 10 minut było czymś
niesamowitym na co czekało się cały dzień…kurczę, patrząc teraz z perspektywy
czasu ja nie pamiętam chyba do końca tych dni lub po prostu chciałem je jak
najszybciej wyprzeć ze swojej pamięci…ok,
koniec dygresji, wracam do tematu – na refleksje przyjdzie pewnie
jeszcze czas.
11 lipca i tego dnia nie zapomnę lekarze otrzymali wyniki
rezonansu który był wykonany poprzedniego dnia…d-r-a-m-a-t! Mózg spuchnięty jak
balon, z wcześniejszego niewielkiego ogniska zapalnego zrobiła się olbrzymia
bania, na tyle duża zrobiła się ta lewa półkula mózgu, że zaczęła nachodzić na
prawą i kierowała się w kierunku pnia mózgu…wyglądało to wszystko strasznie,
lekarze załamali ręce – przecież ten rezonans miał być tylko dla utwierdzeniu
się w przekonaniu, że wszystko idzie tak jak wygląda, czyli dobrze, ale wynik
okazał się być całkowicie inny.
Zaczął się wyścig z czasem, trzeba było jak najszybciej
zdobyć wyniki płynu mózgowo-rdzeniowego, zorganizować wyjazd do Instytutu w
Warszawie lub innej placówki ponieważ Jarosławskie COM bezradnie rozkładało
ręce – przecież robimy WSZYSTKO co w naszej mocy, Martyna dostaje już wszystkie
możliwe leki, przeciwzapalne, przeciwobrzękowe, sterydy, witaminy – co jeszcze
można?! Nikt, absolutnie nikt nie chciał a i nie mógł przyjąć Martyny na swoją klinikę
(Lublin) / Instytut (Warszawa). W trybie przyśpieszonym profesorowie z Warszawy
podesłali wyniki płynu mózgowo-rdzeniowego. Wyniki postawiły lekarzy w jeszcze
większe osłupienie – to nie jest wirusowe zapalenie mózgu! Wszystkie możliwe
diagnozy poszły w niepamięć, wyniki podpowiadały coś jeszcze innego, kurczę co
robić!? Eh…jedynym rozwiązaniem jakie zasugerował Instytut w Warszawie było
przystawienie immunoglobuliny – nie otrzymaliśmy zgody od krajowego konsultanta
ds. neurologii na transport więc musieliśmy się „dogadać” na odległość z
Warszawą i wykonywać ich polecenia – COM w Jarosławiu w trybie przyśpieszonym sprowadził
za niemałe pieniądze immonuglobuliny które już następnego dnia zostały podane
Martynie – a ta wyraźnie „odżyła” po tej terapii – kilkudniowa kuracja wzmocniła Martynę,
mniej już spała, więcej kojarzyła – heh, mało tego – kojarzyła żarty, fakty z
przeszłości...wspaniale!
Byłem prze szczęśliwy!
Stan Martyny ustabilizował się, aż do tego stopnia, że lekarze zdecydowali się
podesłać Martynę karetką do szpitala na Lwowskiej w Rzeszowie na spektroskopie.
Po kilku dniach przyszły wyniki z Rzeszowa – wszystko zaczęło zmierzać w dobrym
kierunku :)! Radość była nie do opisania!
Oczywiście, nie można było osiąść na laurach i trzeba było zacząć cisnąć na dobre z
rehabilitacją – dotychczas była ona prowadzona przyłóżkowo przez Piotra, po przeniesieniu
Martyny do „lżejszej” sali przypisany do Niej był inny rehabilitant, jednak
udało się dogadać z rehabilitantami aby to Piotr dalej prowadził Martynę.
Po blisko miesiącu leżenia pozycja siedząca jest czymś dziwnym dla organizmu i wywołuje zawroty głowy dlatego początkowo rehabilitacja ograniczała się jedynie do składania łózka do poziomu siedzenia, ale już kilka dni później Martyna usiadła w asyście na krańcu łózka gdzie spokojnie opuściła nogi dotykając nimi ziemi.
Po blisko miesiącu leżenia pozycja siedząca jest czymś dziwnym dla organizmu i wywołuje zawroty głowy dlatego początkowo rehabilitacja ograniczała się jedynie do składania łózka do poziomu siedzenia, ale już kilka dni później Martyna usiadła w asyście na krańcu łózka gdzie spokojnie opuściła nogi dotykając nimi ziemi.
Heh, pamiętam jak się tym rozochociła i się nie mogła
doczekać gdy znów Ją posadzę na te 2-3 minuty, wiedziała, że z tej pozycji już
jest o wiele bliżej do chodzenia.
Po wielogodzinnych ćwiczeniach z logopedą i próbami rozmów
wieczorami wydusiła z siebie pierwsze słowo „SIEMA!”, łzom nie było końca,
popłakałem się jak dziecko słysząc pierwszy raz od bisko miesiąca Jej głos! Heh, a
jak to słowo się spodobałoooo J
Kto wszedł do pokoju, nie ważne – salowa, pielęgniarka, lekarz czy ordynator to
usłyszał to magiczne „SIEMA!” na przywitanie :)
Czas mijał i Martyna zaczęła robić pierwsze kroki,
oczywiście w mocnej asyście, ale to uczucie gdy mogła na nowo szurać nóżkami po
podłodze napędzało Ją tak mocno, że chciała cisnąć co chwile o etap dalej i
dalej i dalej aż do tego, że po kolejnych kilku dniach była w stanie przejść
sama kilka kroków asekurując się jedynie poręczami na korytarzu :)!
Długie godziny
rehabilitacji sprawiły, że Martyna opuściła szpital w Jarosławiu o własnych
nogach, wychodząc, uwaga – po schodach! Nie jak dotychczas windą! Osiągnięte
rezultaty cieszyły bardzo, oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę jak daleka droga
jeszcze przed nami, ale motywacją były rezultaty uzyskane dotychczas – ręka i
mowa były jeszcze daleko w lesie.
Oczywiście nie było tak, że szpital opuściliśmy z niczym –
dostaliśmy bilet w postaci skierowania na rehabilitacje do szpitala w
Lubaczowie – heh, na oddział gdzie ja odbywałem miesięczne praktyki, dziwne
uczucie być teraz po drugiej stronie barykady… ;)
Opuściliśmy szpital w Jarosławiu z zupełnie inną diagnozą
niż wcześniej była zakładana, mianowicie Autoagresywne zapalenie mózgu które
mogło wywodzić się z choroba na którą prawdopodobnie zakładano Martynie,
mianowicie toczeń układowy.
Choroba tak dziwna, że ciężko coś konkretnego przeczytać, a
przestudiowałem wszystkie możliwe artykuły nt. choroby, pytałem wszędzie gdzie
się dało, jednak nikt nigdzie nie był w stanie przedstawić mi konkretów,
znajomi zaś jedyne co mówili to „aa kojarzę, często w Housie o tym jest…”.
Daliśmy sobie spokój, skupiliśmy się nad rehabilitacją, a diagnozę tocznia
miały potwierdzić badania przeprowadzane po wyjściu z rehabilitacji w
Lubaczowie.
Wczesna rehabilitacja...
Przyszedł czas na pierwszą rehabilitacje na oddziale,
byliśmy mocno podbudowani tym, jak Martyna szybko wraca do zdrowia, jak szybko
przychodzą rezultaty, jak „lekko” to wszystko idzie. Oczywiście „lekko” w cudzysłowie,
bo wymagało to olbrzymiej pracy, a ta opłacała się bo mało kto trafia o
własnych siłach na pierwszą, wczesną rehabilitacje po tak ciężkim stanie? Mało
kto, żeby nie powiedzieć, że prawie nikt…
Rehabilitacja przebiegała w niezwykle miłej atmosferze,
przecież i mnie i Martynę znają na oddziale, heh jakby nie było – ta sama
branża, nastawienie na sukces i przede wszystkim chęć do ćwiczeń a z własnego
doświadczenia wiem, że takich pacjentów lubi się najbardziej ;) Pomogło nam to,
atmosfera przy ćwiczeniach jak najbardziej sprzyjała usprawnianiu, świetna
współpraca na linii kierowniczka – Martyna zaowocowała, ciężkie wieczorne
ćwiczenia ze mną na korytarzu też dawały efekty, można już było przenieść
ciężar ciała z palców na pięty – wcześniej całkowicie poza zasięgiem :)
Rehabilitacja była krótka, bo została przerwana planowanym
wyjazdem do Rzeszowa gdzie miała zostać poszerzona diagnostyka, ryzykiem, żeby
nie nazwać tego szaleństwem była rehabilitacja bez konkretnej diagnozy.
Diagnostyka...
Pobyt na Rzeszowskiej Klinice Reumatologii najchętniej
wyparlibyśmy ze swojej pamięci – nie ze względów medycznych, absolutnie,
Martyna trafiła na bardzo miłą i mocno poświęcającą się swojej pracy opiekunkę
– Panią Urszulę, co tak patrząc z perspektywy czasu okazało się najlepszym co
Ją tam spotkało – młoda, energiczna, pochłonięta pasją lekarka mocno wzięła „w
obroty” Martynę. Cieszy to, że na takim oddziale jest
taka młoda lekarka z wielkim sercem i zapałem do pracy i mocnym powiewem
świeżości. Stan sanitarny kliniki pozostawiał wiele do życzenia, nie zawaham się
tutaj użyć słowa : obskurny, traktowany po macoszemu jeśli chodzi o jakiekolwiek naprawy, remonty.
O ile na wcześniejszych oddziałach cały czas coś się działo
to tu było zupełnie inaczej – nudy, pobranie krwi, podanie leków, śniadanie i
czekanie…każdy dzień tak samo, a nas nie interesowała taka nuda – chcieliśmy
ćwiczyć, rehabilitować się, stawiać kolejne kroki naprzód! Poprosiliśmy więc o
rehabilitacje na oddziale rehabilitacje znajdującym się piętro niżej i dzięki
Bogu otrzymaliśmy ją – gdyby nie to, można byłoby zwariować przez
uwaga…miesiąc! Tak, tyle trwał pobyt na reumatologii który zakończył się
postawieniem znów…przypuszczalnej diagnozy – toczeń układowy wraz z zespołem
antyfosfolipidowym. Oczywiście to nie był koniec diagnostyki, na dokładniejsze
wyniki trzeba było poczekać nawet do 3 miesięcy dlatego mieliśmy się zgłosić ponownie
na oddział pod koniec listopada (o czym później). Rzecz jasna przez cały
miesiąc prowadzone były badania które dały kilka ciekawych nowinek, między
innymi to, że jedna z tętnic szyjnych jest zwężona i to bardzo – wymagana tu
była w trybie nagłym kontrola w Klinice Serca przy ulicy Jałowego w Rzeszowie –
termin mieliśmy wyznaczony już na 3 dni po wyjściu z reumatologii. Po
przeglądnięciu tego zwężenia lekarze wyciągnęli wniosek taki, że to, co
wydarzyło się na początku lipca to był najzwyklejszy…udar mózgu na tle
niedokrwiennym składając to w jedną całość : toczeń z zespołem
antyfosfolipidowym wywołał skrzep + zwężona tętnica szyjna = udar mózgu.
Stenty...
Weekend spędziliśmy w domu, ale już w poniedziałek trzeba
było zgłosić się do PAKSu (Polsko-Amerykańskie Kliniki Serca) – oczywiście
przez weekend mocne studia nt. ww. zwężenia, jak również zdobywanie informacji
o klinice gdzie ma być wykonywany zabieg. Placówka wymarzona wręcz, nowa z
nieograniczonym Polsko-Amerykańskim kapitałem – rewelacja! W tym momencie skłamałbym
pisząc, że „Nie mogliśmy się doczekać” – był to pierwszy od miesiąca spokojny
pobyt w domu, bez pośpiechu, home…sweet home…
Lecz wszystko co dobre szybko się kończy i tak oto zleciał
weekend, a wraz z nowym tygodniem przyszło nowe wyzwanie – PAKS. Po przybyciu
na miejsce szybko okazało się, że mamy do czynienia z świetną placówką,
kultura, organizacja, zupełne przeciwieństwo III piętra na Lwowskiej, obrót o
180o jeśli chodzi o sanitaria, warunki przebywania, lecz zdawaliśmy
sobie sprawę, że to nie budynek leczy, a lekarze, a i ci byli tutaj „śmietanką”
w swojej dziedzinie. Duży pokój na wyłączność, na oddziale raptem 5-6 osób,
cisza, spokój – można się leczyć :)
Wszystko fajnie poukładane
logistyczne, przyjęcie w poniedziałek i od razu tego samego dnia gwóźdź
programu – profi zrobiona arteriografia, która miała dać pełny obraz zagrożenia
płynącego z węższej tętnicy, a gdy nic złego się nie dzieje już następnego dnia
wyjście! Rewelacja, cały czas patrzyliśmy na ten ośrodek przez pryzmat
poprzedniego szpitala, zachwyceni tym czekaliśmy na lekarza który miał wziąć
przygotowaną do badania Martynę.
Po zabraniu Martyny na badanie oczekiwaniom na Jej powrót nie
było końca…
12:00…13:00…14:00…15:00…16:00 – jak zamknęły się drzwi za
lekarzem tak się nie otwierają…Co tam się dzieje do diaska - myślałem. W tym
czasie siedziałem z Michałem, przeczytałem chyba wszystkie możliwe w
literaturze informacje nt. arteriografii. Z wyczytanych informacji wynikało, że
gdy podczas badania wychodzą wyraźne zwężenia lekarz prowadzący badanie
przerywa je przystępując do implantacji stentów w zwężone miejsce. Nerwów które
zjadłem nie zapomnę, nie miałem już co ze sobą zrobić do tego stopnia, że po
raz kolejny poszedłem do posprzątanego wcześniej pokoju gdzie leżała Martyna i
gdy krzątałem się po tym pokoju przyszła do nas pielęgniarka uprzejmie
oznajmiając, że Martyna została przewieziona do Sali pooperacyjnej, ale
oczywiście mogę do niej iść…z prędkością światła znalazłem się w pokoju gdzie
zastałem…uśmiechniętą od ucha do ucha Kocie :) Leży bidulka zacewnikowana, poobwijana jakimiś opatrunkami, ale uśmiechnięta,
że hoho :)
Okazało się, że była potrzeba zaaplikowania dwóch stentów w zwężoną
tętnice. Następnego dnia mieliśmy nadzieje, że Martyna wyjdzie, jednak lekarze
zdecydowali pobyt jeszcze 24h, woleli mieć pewność że nic się nie stanie, jakby
nie było doprowadzenie stentu przez pachwinę do szyi wiąże ze sobą jakieś
niebezpieczeństwa, lub przynajmniej tak mi się wydaje :)
Mniejsza o to, wyszliśmy na 3 dzień pobytu, ale co by się
nie przyzwyczajać do dobrego mieliśmy już za 2 tygodnie wyznaczony pobyt na
rehabilitacji w Lubaczowie…Martyna miała już dość ciągu szpitali, jednak
zacisnęła poślady i wzięła to na klatę – jest WIELKA. Motywowało to, jak dużo
jeszcze pracy przed nami, a najważniejsze, że są owoce tej pracy, przecież z
chodzeniem nie ma już większych problemów, kondycja się poprawia, jest dobrze
;)
Rehabilitacja po diagnozie...
Kolejna wizyta na rehabilitacji przyniosła świetne
rezultaty, logopeda Kasia perfekcyjnie pracując z Martyną rozwijała Jej
myślenie, zaś rehabilitantka Iwona rozwijała Martynę motorycznie – jak się
później okazało nawiązaliśmy świetne relacje z Iwonką, po wyjściu ze szpitala
jeździliśmy do niej prywatnie ćwicząc wieczorami dwa dni w tygodniu. Mądrze,
systematycznie prowadzona rehabilitacja przynosiła coraz lepsze rezultaty, o
problemach z nogą można było już zapomnieć – ok, fakt, nie jest to jeszcze
100%, biegać nie da rady i po dziś dzień i długo jeszcze nie będzie, jednak
szybszy chód był już możliwy – 3 miesiące po „0” w teście Lovetta!
Mimo wszystko pobyty na rehabilitacji zaliczamy do tych przyjemniejszych o ile to pobyt w szpitalu może być przyjemny ;) Mamy świadomość, że rehabilitacja jest dla Martyny bardzo ważna, że trzeba brać ją pełnymi garściami, tym bardziej jeśli jest świadczona w ramach NFZ.
Mimo wszystko pobyty na rehabilitacji zaliczamy do tych przyjemniejszych o ile to pobyt w szpitalu może być przyjemny ;) Mamy świadomość, że rehabilitacja jest dla Martyny bardzo ważna, że trzeba brać ją pełnymi garściami, tym bardziej jeśli jest świadczona w ramach NFZ.
Przewartościowanie życia, cz. II...
W momencie Martyna była na oddziale rehabilitacji po raz
drugi miał odbyć się i skończyć w całości remont łazienki, tak aby nie była w
tym czasie w domu, jednak ogrom pracy który wyszedł „przy okazji” straaaasznie
wydłużył remont z początkowo zakładanych dwóch tygodni do ponad miesiąca – ok,
nie ma to nic do leczenia Martyny o którym tutaj pisze, ale umieszczam tą
wiadomość nie bez powodu – po opuszczeniu oddziału rehabilitacji
pomieszkiwaliśmy tu u babci, tu w Radymnie innymi słowy – wszędzie tam gdzie
była woda :) Pewnego dnia wybraliśmy się na mieszkanie troszkę podgarnąć ten syf bo ekipa
remontowa się do tego nie paliła i tu doszło do tego, czego się najmniej
spodziewałem – Martyna się „zawiesiła”, sparaliżowało ją na nowo, nie
odpowiadała, nie reagowała, a to wszystko w pełnym syfu mieszkaniu, szok!!!!
Nie minęła minuta i Kocia „ocknęła” się, jednak ja w tym czasie wezwałem już
karetkę pogotowia, uff…tego momentu nie zapomnę, pogotowie zabrało Martynę na
obserwacje do szpitala z którego ledwie co wyszła. Lekarz przyjmujący,
neurolog, po zapoznaniu się z dokumentacją medyczną rozpoznał padaczkę
poudarową która jest „naturalnym”, często występującym następstwem udaru mózgu.
Wychodząc ze szpitala lekarz zalecił badanie EEG podczas pobytu w Rzeszowie
gdzie to Martyna miała się zgłosić na dwa dni na reumatologii.
Wróciliśmy do domu na noc, ehhh to było straszne, bałem się,
że to „powtórka z rozrywki”, że to znów udar, mocne zaostrzenie się spastyki,
podwinięta ręka, charakterystycznie wykrzywiona twarz, brak możliwości
wykrztuszenia czegoś z siebie…deja’vu…
Reumatologia Rzeszów part II.
Pobyt na reumatologii w Rzeszowie tym razem był na szczęście
krótki, uwaga – 3 dni! Szok, wcześniej równo miesiąc, a teraz tylko 3 dni –
udało się to szybko ogarnąć, pobrali materiały do badań, zrobili wszystko
szybko, sprawnie i nas puścili, a po wyniki mieliśmy się zgłosić na oddział do
miesiąca czasu. Oczywiście zrobiono również badanie EEG które zlecił neurolog –
to badanie…nie wykazało żadnych zmian które mogłyby wywoływać epilepsje dlatego
też lekarze nie włączyli do leczenia żadnych tabletek padaczkowych, jeden,
krótki incydent nie może świadczyć o padaczce, tym bardziej, że to pierwsza
taka sytuacja w życiu.
Epilepsja - powrót...
Niestety…na tydzień po wyjściu z oddziału reumatologii
Martyna w nocy dostała drugiego ataku padaczkowego, niestety ten był o wiele
poważniejszy, trwał dłużej, drgawki objęły całe ciało, jedynym plusem było to,
że ja nie byłem tak zaskoczony jak za pierwszym razem. Oczywiście wezwałem
karetkę, zabrali Kocie do szpitala, a i mi pozwolili jechać z Nią w środku –
Martyna nie pamięta momentu ataku i tego co się z nią działo przez dobre pół
godziny, do godziny po ataku, pełny kontakt odzyskała dopiero na łóżku
szpitalnym będąc w wielkim szoku jak ona się tam znalazła w momencie gdy
dopiero leżała w łóżku u babci…dziwnym było to, jak jechaliśmy razem karetką,
rozmawiając, a ona tego nie pamiętała.
Lekarz którego nazwiska z grzeczności nie wymienię włączył
tu do leczenia już leki przeciwpadaczkowe – olbrzymią dawkę 800mg (2x400).
Dawka była tak duża, że po takich porcjach Martyna nie była w stanie utrzymać
się na nogach, chodziła po ścianach, ciągle wymiotowała. Pojechaliśmy do
swojego neurologa z prośbą o zmianę bądź chociaż zmniejszenie dawki Tegretolu
bo tak dłużej być nie mogło. Aby zmniejszyć dawkę trzeba było położyć Martynę
na oddziale aby zrobić to pod obserwacją, heh jakże dziwnym uczuciem było znów
wrócić na ten oddział neurologii gdzie wcześniej walczyło się o życie –
oczywiście, była sensacja :) Lekarze w wielkim szoku byli patrząc na osiągnięcia Martyny, na to jak sprawnie
chodzi, że nie wymaga przy tym żadnej pomocy, a przecież ostatni raz widzieli
Ją jak co prawda wychodziła o własnych siłach, ale mocno trzymając się poręczy,
mocno akcentując każdy krok. Pielęgniarki jak to określiły „Martyna, dziwnie
wyglądasz w pozycji pionowej :) „ Mimo wszystko, miło było wrócić na oddział gdzie, no trzeba sobie to
powiedzieć, ostatecznie uratowano Jej życie! Po obserwacji reakcji na
zmniejszenie dawki Tegretolu do bezpiecznego 2x200 można było wrócić do domu.
Badanie EEG wykonane w Jarosławiu pokazało jednak zmiany charakterystyczne dla
padaczki dlatego jak najbardziej słusznym było stosowanie leków epileptycznych.
Stabilizacja...
Grudzień już do końca nie przyniósł dalszych niespodzianek,
całe szczęście, bo pamiętam jak drżałem w momentach gdy wychodziłem do pracy i
wiedziałem, że Martyna zostaje sama w domu, bałem się, że coś się stanie pod
moją nieobecność, bałem się, że będzie znów mieć tak poważny atak jak ostatni,
że mnie wtedy przy Niej nie będzie. Jedyne co mogłem zrobić to dzwonić do niej
i tak to umówiliśmy się, że ma co najmniej raz na dwie godziny zadzwonić gdybym
ja się nie odzywał, działało to, jednak momenty w których ja dzwoniłem, a Ona
nie odbierała mroziły mi krew w żyłach.
Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w domu i na dobrą
sprawę to był taki pierwszy dłuższy okres spędzony poza szpitalem. Udało nam
się wtedy odpocząć, choć co prawda w pracy był to okres zwiększonej pracy, to
wszystko w końcu zaczęło się stabilizować. Jeździliśmy wieczorami do Iwonki na
rehabilitacje, miło spędzając przy okazji czas, klimat kominka w zimny grudniowy
wieczór umilał czas.
Oczywiście święta, święta i po świętach, później Sylwester
spędzony w Radymnie z moimi rodzicami, Moniką, Arturem i dzieciakami. Nowy Rok zawsze skłania do refleksji, a było
się nad czym pochylić gdyż rok 2014 był prawdziwym rollecoasterem. Rok idealnie
podzielony na pół, pierwsza część – pięknie, drobny zabieg w Przemyślu, zdane
prawo jazdy, zaręczyny, ślub w planach, heh, mam wrażenie, że już moment
zaręczyn mocniej nas związał ze sobą, na nowo wystrzeliły endorfiny, pamiętam
tą ekstazę gdy budziłem się rano mogłem powiedzieć „Moja Narzeczona”,
korzystałem z każdej możliwej okazji aby o tym przypomnieć :) Druga część roku nie
była już tak usłana różami, lecz mimo wszystko…też należy Ją zaliczyć do
udanych. Brzmi to dziwnie po tym wszystkim co przeszliśmy, ale przecież…Martyna
żyje i ma się mimo wszystko dobrze, a początkowo przecież lekarze załamywali
ręce przygotowując nas wszystkich na najgorsze. Z każdej takiej sytuacji należy
wyciągnąć pozytywy, czerpać je z najmniejszych rzeczy, bo to nie diabeł tkwi w
szczegółach, a prawdziwe szczęście, tylko kluczem jest odkryć te szczegóły i
wyciągnąć z nich właściwe wnioski. Przecież to my sami nadajemy ton wszystkiemu
co się z nami dzieje, to MY interpretujemy życiowe wydarzenia, to od nas zależy
jak odbierzemy to co się stało i czy życiowe „porażki” przekujemy w sukces.
Podsumowując ten rok zgodnie ustaliliśmy, że pula nieszczęść
jak na jedną osobę została chyba wykorzystana, że Nowy, 2015 Rok będzie dla nas
spokojniejszy po nerwowym finiszu poprzedniego…
Niestety, nic bardziej mylnego…
Nowy Rok w stylu starego...
Dnia 04.01.2015 w późnych godzinach wieczornych dostałem
telefon od Michała z informacją o tym w jak ciężkim stanie jest Martyny mama od
2 dni…nie uzyskałem nadzwyczaj szczegółowych informacji, jednak co
najważniejsze wiedziałem – Pani Beata jest nieprzytomna, leży pod respiratorem,
nie oddycha samodzielnie, a lekarze nie mają możliwości sprawdzenia jakie
straty w mózgu wywołało zatrzymanie się akcji serca...
Martyna nic wcześniej nie wiedziała, zdawałem sobie sprawę,
że Martyna zna mnie na tyle, że nie da się ukryć tego, że coś się stało, spadło
to na mnie jak grom z nieba. Długo nie wychodziłem z łazienki, nie wiedziałem
jak to poukładać sobie samemu w głowie i co gorsza…jak to powiedzieć Martynie…
Nie chciałem mówić całej prawdy, powiedziałem więc tylko
tyle, że mama jest w szpitalu, że ma jakiś problem kardiologiczny, że na dniach
będą robić badania, a na obecną chwile nikt nic nie wie, ale na pewno to nic
poważnego…To było jedyne wyjście, wiedziałem, że jak tak przedstawię historie
to Martyna i tak się będzie bardzo zamartwiać,
a co by było gdybym powiedział całą prawdę? Nie przespaliśmy kilku nocy,
a codziennie dostawałem telefon od Michała, niestety, żaden z nich nie
przynosił dobrych informacji. Umówiłem się z Michałem że przyjedzie do
Lubaczowa i to on w mojej asyście powie całą prawdę Martynie, a ja będę wtedy
przy Niej, wiedziałem, że może wydarzyć się dosłownie wszystko. Lęki które
miałem gdy wychodziłem do pracy, a Martyna zostawała sama w domu wróciły ze
zdwojoną siłą, wiedziałem, że ta sytuacja będzie olbrzymim ciosem dla mojej
Ukochanej..
Niestety…po 11 dniach mama zmarła…
Przełożyliśmy rehabilitacje zaplanowaną na 12 stycznia,
przecież nie było takiej możliwości ażeby Martyna poszła na oddział w takiej
rozsypce psychicznej. Długie perypetie sprowadzenia urny z prochami pozostawię
tutaj w spokoju, w każdym bądź razie w dn. 27 stycznia odbył się pogrzeb na
nowym cmentarzu. Styczeń chcielibyśmy wyrzucić na stałe z naszej pamięci,
jednak się nie da, kolejny cios jaki dostała Martyna podciął skrzydła bo przecież
dopiero w Nowy Rok, tuż po północy ustaliliśmy, że pula nieszczęść została
wykorzystana…smutek….
Podniesienie się z kolan i powrót na ring...
Rehabilitacje którą przenieśliśmy ze stycznia odbyła Martyna
w lutym, znów oddział Lubaczów, hmm…chyba lubimy tu mimo wszystko wracać, Martyna
jest na miejscu, terapeutki są bardzo
fajne, logopedka Kasia po dziś dzień jest tą która najlepiej potrafiła
wstrzelić się w Martyny serce. Rehabilitacja, rehabilitacja, rehabilitacja…
Oczywiście, po tych wszystkich przejściach i ciągłej walce
ze swoimi słabościami ma się dosyć, jednak Martyna cierpliwie, powoli, małymi
kroczkami ciśnie w jednym kierunku – cały czas do przodu.
Sporego kopa do przodu dali nam znajomi ze studiów którzy zebrali sporą ilość pieniędzy i przekazali na Martyne - mega nas tym zaskoczyli, byliśmy umówieni ze skromną ekipą na pizze, a tu wpada kilka osób z kopertą i pieniędzmi dla Martyny...szok!!
Sporego kopa do przodu dali nam znajomi ze studiów którzy zebrali sporą ilość pieniędzy i przekazali na Martyne - mega nas tym zaskoczyli, byliśmy umówieni ze skromną ekipą na pizze, a tu wpada kilka osób z kopertą i pieniędzmi dla Martyny...szok!!
Szukaliśmy wszędzie dojścia do rehabilitacji na jeszcze wyższym
poziomie, minęło już pół roku, a efektywność rehabilitacji od miesiąca jakby
stanęła w miejscu mimo tego, że pod koniec stycznia Martyna miała zabieg
polegający na wstrzyknięciu toksyny botulinowej w porażoną rękę.
Wiola z nami studiująca poleciła nam klinikę w Krakowie, jednak koszt ok 20k za miesiąc rehabilitacji nas przerósł, szukaliśmy dalej i na szczęście na naszej drodze pojawiła się Beata, Beata która wydaje się, że przeżyła jeszcze więcej od nas, jeszcze więcej trosk, bólu, zmartwień, to dzięki Niej złapaliśmy drugi oddech, to ona tchnęła w Nas nadzieje i wiarę, dzięki Niej podłapaliśmy kontakt do prywatnej placówki w Krakowie która świadczy usługi na z pewnością nie gorszym poziomie jak ta osławiona wcześniej klinika gdzie koszty były 3x wyższe niż we wskazanej przez Beatę.
Wiola z nami studiująca poleciła nam klinikę w Krakowie, jednak koszt ok 20k za miesiąc rehabilitacji nas przerósł, szukaliśmy dalej i na szczęście na naszej drodze pojawiła się Beata, Beata która wydaje się, że przeżyła jeszcze więcej od nas, jeszcze więcej trosk, bólu, zmartwień, to dzięki Niej złapaliśmy drugi oddech, to ona tchnęła w Nas nadzieje i wiarę, dzięki Niej podłapaliśmy kontakt do prywatnej placówki w Krakowie która świadczy usługi na z pewnością nie gorszym poziomie jak ta osławiona wcześniej klinika gdzie koszty były 3x wyższe niż we wskazanej przez Beatę.
W „międzyczasie” nasz neurolog pokierował nas do Lublina –
do profesora z międzynarodowej sławie celem konsultacji reumatologicznej,
zależało nam również na opanowaniu tego przeklętego tocznia i zespołu
antyfosfolipidowego dlatego też chcieliśmy się za wszelką cenę dostać na
klinikę do Lublina. W końcu się udało i tak oto profesor z Lublina pokierował
nas na Klinikę gdzie umówiliśmy pierwszy pobyt na koniec marca. Od lutego czas
był bardzo wypełniony szpitalami, chciałem bardzo aby Martyna troszkę odpoczęła
od tego wszystkiego, od szpitali, od tych wszystkich przeżyć i wyjechać gdzieś
żeby odpocząć.
Odskocznia...
Pojechaliśmy więc z rodzicami, ciotkami i przede wszystkim Edytą
i Damianem na Szaflary. Odpoczynek był przedni, pogoda dopisała, towarzystwo
również, w końcu można było się wyciszyć, odpocząć, choć na chwilkę zapomnieć o
codziennych troskach.
W drodze powrotnej z Krakowa umówiliśmy się z Przemkiem,
rehabilitantem z Krakowa na którego nakierowała nas Beata. Wrażenie jakie
zrobił rehabilitant dodało nam jeszcze bardziej animuszu! Świetny specjalista
wziął Martynę w takie obroty, że się nie spodziewałem – każdy jeden, nawet najmniejszy
staw przeglądnął od A do Z, każdy mięsień, przyczep, określił sposób
rehabilitacji, super, potrzebujemy takich bodźców do działania, potrzebujemy
tak mądrze prowadzonej rehabilitacji.
Klinika w Lublinie...
Po powrocie z Szaflar było kilka dni odpoczynku w domu, lecz wszystko co dobre szybko się kończy i przyszedł czas na misje Lublin. Długo oczekiwana Klinika na Jaczewskiego była gotowa na nasz przyjazd, skierowanie gotowe, termin umówiony – jedziemy! Oczekiwania były olbrzymie, przecież przez pół roku chcieliśmy się tutaj dostać aż nadszedł ten dzień.
Choć początkowo wydawało nam się, że pobyt będzie krótki,
pobiorą materiał do badań i nas puszczą to jednak nic z tego – nie tyle co
podważyli wyniki badań z Rzeszowa co po prostu chcieli mieć swoje wyniki, na
swoich laboratoriach oparte i interpretowane przez swoich naukowców.
Pobyt trwał na szczęście tylko 2 tygodnie, a nie jak wcześniej
w Rzeszowie miesiąc, jednak były to kiepskie dwa tygodnie – po pierwsze - święta
Wielkanocne zostały w całości spędzone na oddziale szpitalnym, a dwa co ważne –
został w Wielki Piątek włączony endoxan do leczenia. Pierwsze jak się okazało
nie było większym problemem bo jak Martyna nie przyjechała na święta to święta
przyjechały do Martyny i tak oto na świętach do kliniki zawitał Wujek Wojtek,
Michał, moi rodzice jak również oczywiście ja spędziłem przy Martynie całe
święta.
Drugie, czyli endoxan to jednak już inna bajka – kompletnie nie wiedząc co to jest wyszukałem na necie informacji i okazuje się, że jest to nic innego jak lek stosowany u chorych na nowotwór złośliwy…
Drugie, czyli endoxan to jednak już inna bajka – kompletnie nie wiedząc co to jest wyszukałem na necie informacji i okazuje się, że jest to nic innego jak lek stosowany u chorych na nowotwór złośliwy…
Przez święta nie bardzo było od kogo się dowiedzieć coś
więcej nt. zastosowanego leczenia endoxanem jednak dzień po świętach
dowiedziałem się, że będzie takie leczenie trwać już teraz systematycznie przez
co najmniej pół roku, ale już na krótkich, trzydniowych pobytach. Sporo
informacji nt. leczenia wlewami endoksanowymi znalazłem na forum o tematyce
tocznia co mnie troszkę uspokoiło, jakkolwiek stres który towarzyszył mi przez
początki chemii był nie do opisania. Martyna źle zniosła pierwszy wlew,
wymiotowała przez całe święta, nie mogła nawet patrzeć w kierunku jedzenia, a
rodzice naprzywozili tyyyle łakoci, od placków, przez sałatki aż po tak
ukochany barszczyk z uszkami grzybowymi.
11.04.2015r...
Skończył się pierwszy pobyt w Lubinie, piątek 10 kwietnia, a
przed nami wolny weekend, heh, niby nic wielkiego, a jednak – wspominam tu o
tym z prostego powodu – to na ten weekend przypadać miał nasz ślub, a spędzając
ten dzień w domu popadlibyśmy w depresje wracając myślami do wszystkiego co
złe, bo przecież to miał być NASZ dzień na ślubnym kobiercu z „Mendelsonem” w
tle. Gdy Martyna wyszła z neurologii zamówiłem dla Niej dwie koszulki z indywidualnym napisem - "Wyjdę z tego przed 11.04.2015", cóż - nie udało się do końca, a dodatkowo styczniowe wydarzenia definitywnie zakończyły przygotowania do ślubu...ale co sie odwlecze to nie uciecze ;)
Podjęliśmy decyzje o nocowaniu w Lublinie przez ten weekend,
to miał być nasz punkt startowy do podróży po okolicy – korzystając z
uprzejmości dziadziów Tarasińskich którzy wyciągnęli swoją pomocną dłoń
oferując noclegi w jednym ze swoich pokoi to była taka możliwość.
Rano, tego wcześniej osławionego 11 kwietnia ruszyliśmy w
„świat” odwiedzając kolejno Nałęczów, Kazimierz Dolny, Puławy i Janowiec –
bardzo przyjemny trip bez ponoszenia większych kosztów, bo te wszystkie miejscowości są położone blisko
siebie i każdemu oczywiście polecam taki objazd w ciągu jednego dnia ;)
Wróciliśmy umordowani po całym dniu atrakcji do Lublina, przespaliśmy się i
rano wyruszyliśmy na zwiedzanie byłego Obozu Koncentracyjnego Majdanek w
Lublinie – pogoda już nie była taka rewelacyjna jak dzień wcześniej, ale wrażenia
mimo wszystko niesamowite.
Endoxan wlew drugi...
Pod koniec miesiąca mieliśmy umówiony pobyt na oddziale
celem kolejnego wlewu endoxanowego, pobyt ten z pewnością będę chciał wyprzeć z
pamięci gdyż już od samego początku były problemy ze skierowaniem na izbie
przyjęć, przydzielono Martynie w roli pokoju miejsce na korytarzu, a jakby tego
było mało całą noc po chemii Martyna
wymiotowała jak kot. Pobyt jak wcześniej mówili trwał tylko 3 dni w schemacie :
przyjęcie-wlew-wypis. Tak też się stało, choć myślałem ze po całej
nieprzespanej nocy z atrakcjami Martynę zatrzymają na badania bo wymiotom nie
było końca.
Po wyjściu ze szpitala nastąpił weekend majowy i z tej
okazji ruszyliśmy do Arboretum w Bolestraszycach, fajnie było wrócić w miejsce
z którym mamy miłe wspomnienia, zawsze się robi fajne zdjęcia i jest tak
przyjemnie, szczególnie o tej porze roku :)
Dzieje się...
Jako, że dużo się działo na początku maja ciężko tu o
dokładną chronologie, jednak nie będzie ona tu mieć większego znaczenia – udało
nam się dostać do szpitala w Rudnej Małej na rehabilitacje, a 10 maja Starostwo
Powiatowe w Lubaczowie przy okazji organizacji IV Maratonu Roztoczańskiego
(Lubaczów-Jaworów) zaproponowało nam możliwość zebrania pieniędzy na leczenie
Martyny – oczywiście, że się zgodziliśmy, nie odrzucamy wyciągniętej dłoni z
pomocą w naszej sytuacji.
Organizacja zbiórki pieniędzy jak i loterii była
przeprowadzona na jak najwyższym poziomie, jednak jedna rzecz nie dopisała,
jedna, a jakże ważna przy takim wydarzeniu…pogoda. Lało jak z cebra, cały dzień
padało, temperatura kręciła się w okolicach 10*C, a mocny wiatr skutecznie
rozpędzał mieszkańców. Przy tej okazji jednak poznaliśmy sporo bardzo fajnych
ludzi, Panią Martę, Beatę, Sylwie która jest wierną (i jakże udaną) kopią
swojej mamy i wielu wielu innych których nie sposób tutaj wymienić. Byliśmy na
gorącej czekoladzie z chłopakami Mr. Pollack – fajnie, czuliśmy się naprawdę
wyjątkowo mogąc spędzić chwile z zespołem na prywacie.
Szpital im. Świętej Rodziny...
13 maja trafiliśmy na wcześniej wspomnianą rehabilitacje do
Szpitala im. Świętej Rodziny w Rudnej Małej k. Rzeszowa, jednak tylko na
tydzień, bo 20 Martyna miała kolejny wlew w Lublinie, jednak udało się to wszystko tak zorganizować, że zaraz po
chemii Martyna wróciła na oddział rehabilitacji i na nowo zaczęła swoją 3
tygodniową rehabilitacje – to tu poznaliśmy Dominika, to tu Martyna po raz
pierwszy miała prowadzoną rehabilitacje przez specjalistę który operował
wieloma technikami, PNFem rozwijającym, Bobathami, kinesiotaping, heh i ja
załapałem się na praktykę kinesiotapingu w Rudnej Małej. Pobyt mimo że trwał
długo to był bardzo sympatyczny, w pokoju Martynie towarzyszyła Aneta która
mimo że obraca się wśród ludzi na których my możemy tylko widzieć na szklanym
ekranie okazała się świetną, charakterną i jakże pozytywną osobą.
Niestety (patrząc z perspektywy Martyny) Aneta szybciej
wyszła z oddziału, jednak codziennie odwiedzała Martynę na oddziale, raz nawet
zaskakując „drobnym” prezentem który będzie nam towarzyszył w trakcie
choroby…notesem z długopisem.
Po wyjściu z Rudnej Martyna spędziła tylko weekend w domu, a
w poniedziałek z samego rana zgłosiła się na klinikę w Lublinie gdzie miała
kolejny wlew endoksanu który bardzo źle zniosła...jednak jest spora różnica między dawką 600, a 400mg, przy tej pierwszej dawki tabletki przeciwwymiotne jednak nie dają rady...
Mając w perspektywie to, że od 6 lipca wyjeżdżamy na rehabilitacje do Krakowa nie chcieliśmy przerw w rehabilitacji więc korzystając z mieszkania Michała który wyleciał do Stanów przez tydzień dojeżdżaliśmy do Rudnej na rehabilitacje prywatną...
Chciałem ten dzień jakoś uczcić, zabrać gdzieś Martynę na miły wieczór, jednak na ten dzisiejszy, magiczny 2 lipiec lekarze w Lublinie wyznaczyli wlew endoksanu, heh kiepskie to świętowanie, ale to dla dobra Koci :) Tym oto sposobem jest to 15 pobyt w szpitalu w ciągu roku.
Przez ten rok tak łącznie to Martyna była w domu może z 2 miesiące...
Pragnę podziękować za ten rok czasu wszystkim którzy przy nas trwali od samego początku i są przy nas po dziś dzień. Chciałbym wymienić Was wszystkim z osobna, jednak jest Was, wspierających tak dużo, że nie jestem w stanie ot tak wyliczyć...DZIĘKUJĘ Wam wszystkim!
Mając w perspektywie to, że od 6 lipca wyjeżdżamy na rehabilitacje do Krakowa nie chcieliśmy przerw w rehabilitacji więc korzystając z mieszkania Michała który wyleciał do Stanów przez tydzień dojeżdżaliśmy do Rudnej na rehabilitacje prywatną...
365 dni...
Nie przez przypadek udostępniam do wiadomości publicznej tego niby bloga w dniu dzisiejszym...
Dzisiaj "świętujemy" naszą małą rocznice, mianowicie to własnie równy rok temu Martyna trafiła na opisywaną we wstępie neurologie, to równy rok temu zaczęła się ta historia...Chciałem ten dzień jakoś uczcić, zabrać gdzieś Martynę na miły wieczór, jednak na ten dzisiejszy, magiczny 2 lipiec lekarze w Lublinie wyznaczyli wlew endoksanu, heh kiepskie to świętowanie, ale to dla dobra Koci :) Tym oto sposobem jest to 15 pobyt w szpitalu w ciągu roku.
Przez ten rok tak łącznie to Martyna była w domu może z 2 miesiące...
Za nami rok ciężkiej, momentami nawet bardzo, walki, jednak to dopiero początek, start, a metą w tym maratonie jest powrót do pełnej sprawności,,,
Można powiedzieć, że jesteśmy na półmetku, mam nadzieje, że w drugą "rocznice" to Martyna doda tutaj wpis :)
A jeśli zaś chodzi o mnie, to wierze, że od tej chwili będę znajdować więcej czasu na spisywanie tych detali których do tego momentu tutaj zabrakło.Można powiedzieć, że jesteśmy na półmetku, mam nadzieje, że w drugą "rocznice" to Martyna doda tutaj wpis :)
Pragnę podziękować za ten rok czasu wszystkim którzy przy nas trwali od samego początku i są przy nas po dziś dzień. Chciałbym wymienić Was wszystkim z osobna, jednak jest Was, wspierających tak dużo, że nie jestem w stanie ot tak wyliczyć...DZIĘKUJĘ Wam wszystkim!
Martyno i Marcinie, życzę Wam WYTRWAŁOŚCI. Wasza historia podkreśla, że nigdy, ale to nigdy nie wolno się poddawać! Swoimi doświadczeniami możecie dać nadzieję innym ludziom znajdującym się w podobnej sytuacji... Jestem poruszona tą historią i bardzo Wam kibicuję oraz trzymam kciuki za kolejne zwycięstwa!!! Martyno, walcz, jak na prawdziwą bohaterkę przystało, bo nią właśnie jesteś!!!
OdpowiedzUsuńAmanda, dziękujemy za ciepłe słowo.
UsuńW pełni sie z Tobą zgadzam - jest Bohaterka przez duże "B" :)))
Tak czytam z perspektywy lekarza pracujacego cala swoja "kariere" w Norwegii i troche wlos sie jezy! I nie chodzi mi o stan podlog czy scian, czy tez o wyzywienie w polskich szpitalach, ale o fakt, ze gdy mloda osoba traci czucie w konczynach i kontakt z rzeczywistoscia lekarz nie ma czasu (ochoty, czy sily, nie wnikam) jej zbadac. Powinno sie ja wtedy biegiem wiezc na tomografie komputerowa!
OdpowiedzUsuńTak czy inaczej brawa dla Was obojga i powodzenia w dalszej pracy!
PS- Fizjoterapeuta w Norwegii na wage zlota, zawsze poszukiwany! ;)